Igor obficie krwawi. Właśnie odzyskał przytomność po walce bokserskiej. Opatrują go sanitariusze. "Wygrałem?", pyta na wpół przytomny. "Wygrałeś, trafił cię po gongu.", odpowiada trener. Igor krzyczy. Chce walki o tytuł. Jeszcze nie wie, że umiera.
Tak zaczyna się debiutancki film Marcina Wrony "Moja krew". Młode, agresywne, pełne polotu kino. Na wskroś współczesnym językiem narracji przedstawia nietypowy wycinek polskiej rzeczywistości. I choć nie unika przy tym błędów, pozostawia widza pod silnym wrażeniem.
Przed śmiercią Igor (Eryk Lubos) próbuje uporządkować swoje sprawy. Z pojedynczych sekwencji wyłania się historia. Przedszkolanka, którą odwiedza, to była narzeczona jego przyjaciela, Monika (Joanna Pokojska). Monika jest z Igorem w ciąży. Nie chce go znać. Przyjaciel, Olo (Wojciech Zieliński), mówi do słuchawki tylko jedno słowo, po czym ją odĸłada. Bohater nie znajdzie oparcia także w trenerze, który nie chce wpuścić go nawet na sparing. Zamiast tego proponuje udział w ustawionej walce. Igor wyładowuje gniew na imprezach, jeździ niebezpiecznie po mieście, sypia z dziwkami.
Pierwsza część filmu rozczarowuje. Reżyser chcąc grać cały czas na najwyższej nucie zapełnia kadr na przemian krzyczącymi to płaczącymi bohaterami. Postać Igora zanurzonego w autodestrukcyjnym pędzie nie może wzbudzać sympatii, niestety nie wzbudza również specjalnego zainteresowania. Wydaje się, że podobną historię widzieliśmy w kinie już wiele razy.
I wtedy na ekranie pojawia się Yen Ha (Luu De Ly), Wietnamka pracująca w barze na Stadionie Dziesięciolecia. Zafascynowany bohater śledzi ją i składa nietypową propozycję: w zamian za obywatelstwo po zawarciu małżeństwa Yen ma urodzić jego dziecko. Tak naprawdę wstrząsające kino zaczyna się dopiero od tej właśnie chwili. Widz angażuje się w patologiczną relację, która łączy bohaterów. Jakkolwiek brutalna i balansująca na granicy wiarygodności, buduje właściwą dramaturgię obrazu. Znakomicie napisana i zaskakująco dojrzale zagrana rola Luu De Ly wprowadza do filmu świeżość i oryginalność. Scena wyboru sukni ślubnej mistrzowsko balansuje na granicy surrealistycznego pastiszu, a sekwencje zrealizowane na opustoszałym Stadionie ukazują mroczną, nieodmiennie przerażającą stronę warszawskiej codzienności. Wydaje się, że równie sugestywnych obrazów ze stolicy nie widzieliśmy w kinie od czasów "Szamanki" Żuławskiego. Dzieje się tak zarówno za sprawą fantastycznych zdjęć Pawła Flisa, jak i reżyserii Marcina Wrony. Polska "Moja krew" przemawia językiem światowego współczesnego kina.
Debiut Marcina Wrony wywołuje w widzach skrajne reakcje. Jedni nazywają go "hiperszowinistyczną pochwałą męskości", inni "uniwersalną historią o nawróceniu". Na szczęście "Moja krew" to zbyt inteligentne kino, aby być tylko jednym czy drugim. Desperacka próba walki Igora o świat, w którym liczą się przyjaźń, duma i honor doczeka się okrutnego komentarza. Klamra kompozycyjna i epilog w postaci weselnej przemowy bohatera wydobywają na pierwszy plan rozgrywający się w tle kluczowy dramat. To dramat Yen Ha.
Wygląda na to, że po "Wojnie polsko-ruskiej" Xawerego Żuławskiego doczekaliśmy się kolejnego kontrowersyjnego filmu z pokolenia młodych polskich reżyserów. Zdecydowanie zachęca to do wycieczki do kina.
Komentarze
Prześlij komentarz