Sam Bell (Sam Rockwell) podpisał trzyletni kontrakt z Lunar Industries, potężnym potentatem energetycznym. Ma sprawować kontrolę nad wydobyciem helu-3 w jednej z baz korporacji na Księżycu. Na dwa tygodnie przed wypełnieniem umowy zauważa u siebie niepokojące objawy. Poczuciu odosobnienia zaczynają towarzyszyć przemęczenie, bóle głowy i halucynacje. Sytuacji nie poprawia brak bezpośredniej komunikacji z Ziemią spowodowany awarią satelity.
Spalanie helu-3 okazało się długo poszukiwanym źródłem czystej energii, które pozwoliło ludzkości wyjść z opresji niedostatku paliw kopalnych, nawodnić pustynie, uczynić świat lepszym miejscem do życia. Na bohaterze spoczywa więc wielka odpowiedzialność. W rzeczywistości sprowadza się ona do wysyłania kapsuł z wydobytym paliwem oraz kontrolowania pracy ogromnych buldożerów, które przemierzają powierzchnię Księżyca i co jakiś czas ulegają awarii. Jedynym towarzyszem Sama na stacji jest robot pokładowy GERTY. W domu czekają na niego żona, Tess (Dominique McElligott) oraz córka, która urodziła się już po jego wyjeździe. Co jakiś czas otrzymuje od nich transmisje video.
Debiutancki "Moon" Duncana Jonesa od początku wprowadza nas w klimatyczny nastrój science-fiction najwyższej próby. Świat zawodnych maszyn, rutyny i bezlitośnie wolnego upływu czasu przywodzi na myśl mistrzowską prozę Stanisława Lema. Odarty z romantycznych mrzonek o podboju kosmosu czy ekspansji ludzkiej cywilizacji stawia przed widzem wizję realistyczną i spójną. Zamiast nadętej space-opery dostajemy wspaniałą, niemalże kameralną monodramę.
Sam Rockwell scena po scenie buduje przejmującą, złożoną rolę. Widz stopniowo będzie odkrywać, skąd wzięło się ciążące na postaci Bella piętno, które sprawia, że od pierwszych scen pojawia się element intrygującej zagadki. Ślad, który godziny samotności odcisnęły na psychice bohatera jest na tyle duży, że przestaje ufać samemu sobie. Tym bardziej nie ufa komputerowemu nadzorcy, przed którym nie przyznaje się do halucynacji. GERTY jest jednak bacznym obserwatorem. Głosem pozbawionym emocji (Kevin Spacey) zadaje, wydawać by się mogło rutynowe pytania o zdrowie i sampoczucie. Dba też troskliwie o bohatera, który ulega wypadkowi podczas naprawy jednej z maszyn. Jednak znalezisko, na które Sam natrafi w uszkodzonej maszynie postawi go przed całym szeregiem nowych, niepokojących pytań.
"Moon" powraca do korzeni gatunku. Podobnie jak w latach pięćdziesiątych science-fiction odzwierciedlało lęk przed bronią nuklearną oraz groźbą zimnej wojny, tak film Jonesa skrywa pytania przed którymi stawia ludzkość rozwój nauki i cywilizacji. Znakomity scenariusz i reżyseria sprawiają, że nie odnajdziemy w "Moon" ani krzty niepotrzebnego patosu, infantylnie zakamuflowanych politycznych komentarzy czy efektownych eksplozji. Odnajdziemy za to prawdziwy dramat bohatera, nadający filmowi wiarygodności, a przede wszystkim dawno nie widzianej w gatunku głębi. Ostatni dialog między Samem a GERTY'm to scena, którą śmiało można postawić obok słynnego końcowego monologu Halla z "Odysei kosmicznej" Kubricka. Będą do niej wracać całe pokolenia filmowców.
wspanialy powrot do korzeni sf, kameralny i nienachalny komentarz do wspolczesnosci. dla mnie film roku! niestety zupelnie niezauwazony przez akademie. jedynym pocieszeniem pozostaje, ze nie pobil go "avatar":-)
OdpowiedzUsuń