"Avatar" jest produkcją za 300 mln dolarów. Dwuipółgodzinnym popisem doskonale wyreżyserowanych efektów specjalnych. I paradoksalnie ta doskonala reżyseria właśnie sprawia podczas seansu największy zawód.
Fabuła filmu nie wykracza nawet na moment poza trailer. Przyszłość. Bohater, poruszający się na wózku marines w stanie spoczynku, Jake Sully, dostaje nietypową propozycję. Ma objąć posadę swego tragicznie zmarłego brata bliźniaka, naukowca w szeregach potężnej korporacji. Projekt badawczy, w którym uczestniczył, dotyczy wyhodowania hybrydy człowieka i mieszkańca planety Pandora. Dzięki niepojętej magii inżynierii genetycznej istota taka posiada wszystkie cechy Pandorańczyka, natomiast Ziemianin, którego DNA wykorzystano, może przebywając w specjalnej kapsule wcielać się w taką istotę, hasać i harcować do woli. Niepodłączony twór, zwany jak można się domyślić Avatarem, nie posiada własnej woli ani świadomości. Na Jake'a czeka już jego własny Avatar. Musi tylko polecieć na Pandorę.
I tu pojawia się zawód. Cameron podsuwa zgrabnie sceny, w których widać, czym "Avatar" mógłby być, gdyby całego wysiłku scenarzysty nie skupiać na eksponowaniu kosztownych scen podniebnych pościgów, tudzież nocnych spacerów po fosforyzujacym lesie. Monumentalne, dopieszczone kadry i obrazy kłócą się bezlitośnie z idiotycznym scenariuszem, przerysowanymi bohaterami, wreszcie brakiem choćby krztyny realizmu. Jakim cudem mamy się przenieść na egzotyczną Pandorę, jeżeli nawet przez chwilę nie można uwierzyć w jej istnienie? Absurd tamtejszej rzeczywistości goni bowiem absurd.
Olbrzymia korporacja z Ziemi zatrudnia setki najemników, robotników i naukowców przy budowie baz na odleglej planecie, której wnętrze skrywa niezwykle drogocenny minerał. Inwestycja warta niewyobrażalnych pieniędzy. Kto jednak stoi na jej czele? Niekompetentny półglówek i wojskowy fanatyk. A czy nie zastanawia grupa naukowców składająca się z jednej pani biolog, bandy nieistotnych technicznych i doktoranta fajtłapy? Od samego początku znika szansa na ciekawe science-fiction. Naiwność zdarzeń i postaci przywodzi na myśl bajkę, jednak konia z rzędem temu, kto potrafi w "Avatarze" wkazać jakiś morał. Pozostaje kino przygodowe. Ale takie, którego dramaturgia będzie niestety w całości wynikiem kuglarskich sztuczek reżysera. Demaskują to doskonale kulminacyjne momenty sekwencji wielkiej bitwy, gdzie najpierw uronimy łezkę nad garstką nieistotnych postaci drugiego planu, po czym z zapartym tchem obejrzymy pojedynek niezniszczalnego pułkownika z nieugiętym głównych bohaterem.
Do kuglarskich sztuczek zaliczyłbym także wątki dające "Avatarowi" wspomniany posmak fabuły. Postać młodego doktora Norma i jego niechęć do głównego bohatera (problem, który rzecz jasna znika w momencie, gdy w ramach pospolitego ruszenia kto żyw chwyta za broń). Postać dr Grace, której relacje z mieszkańcami planety co jakiś czas zajmują w tle obowiazkową sekundę, na tyle długo, żeby nie oderwać uwagi od kolorowego fosforyzującego lasu. Wreszcie wątek bohatera, dobrodusznego najemnika Jake'a Sully. Najpierw bez większych wyrzutów sumienia gra on rolę podwójnego agenta, nieomal skazujac tym samym poczciwe plemię Na'vi na wymarcie, po czym dziarsko zakasa rękawy i braki w myśleniu nadrabia walecznością w trakcie powstania. Po raz kolejny dobre serce wojaka ratuje świat od zagłady.
Wreszcie boli wrażenie, że twórcy "Avatara" każą widzom wierzyć w trójwymiarową przyszłość kina. Nie dajmy się zwariować. Widowisko Camerona dowodzi niezbicie, że kino było, jest i będzie narzędziem do opowiadania historii. Przecież wrażenia wizualne, których dostarcza "Avatar" już dawno stały się udziałem graczy komputerowych. Wymuszony trzeci wymiar dodaje głębi obrazowi, skutecznie odbierając ją scenariuszowi.
W literaturze funkcjonowało niegdyś takie określenie jak "film trickowy". "Avatar" filmem trickowym XXI wieku.
durny, pusty film? ale tez najbardziej dochodowy w historii!
OdpowiedzUsuńnawet moj, skadinad nieglupi, facet usilowal mnie wyciagnac do jakiegos multikina na tego gniota... a iluzjon, do ktorego mamy dwa kroki i w ktorym zdarzaja sie prawdziwe perly, nawet mu przez mysl nie przejdzie... :-)