Życie nastoletniego geja uczęszczającego do męskiego liceum w dziesięciotysięcznym miasteczku nie może być usłane różami. Klasę wypełniają przystojni młodzieńcy, których głównymi pasjami są rugby i panienki. O romansie z przystojnym rozgrywającym Jonathonem (Nathaniel David Becker) można tylko pomarzyć, a na wytykanie palcami nie trzeba specjalnie długo czekać. Główny bohater, Timothy (Tanner Cohen) może liczyć jedynie na wsparcie kochającej matki Donny (Judy McLane) oraz wiernych indie-przyjaciół, Frankie (Zelda Williams) i Maxa (Ricky Goldman). Przyszłość wydaje się szara czy wręcz brutalnie przewidywalna do momentu, gdy nauczycielka angielskiego, pani Tebbit (Wendy Robie) odkrywa w Timothym prawdziwy aktorski talent. Zgodnie ze szkolną tradycją, a ku zgryzocie trenera Driskilla (Christian Stolte) wszyscy chłopcy z ostatniej klasy mają obowiązek wziąć udział w adaptacji "Snu nocy letniej". Przejęty rolą Puka bohater pod wpływem dziwnego impulsu sporządza miłosny napój zaklęty w bratku. Zgodnie z tekstem dramatu:
"Sok zeń spuszczony na śpiące powieki
Mężczyzn czy niewiast każe im miłować
Twór, który najpierw ujrzą po ocknieniu."
Nie byłoby może w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że napój Timothy'ego naprawdę działa.
"Were The World Mine" to dzieło przedziwne. Z jednej strony cierpi na wszelkie możliwe wady niskobudżetowej produkcji: momentami kiepskie aktorstwo niweczy przekaz kilku ambitniejszych dialogów, a niejedna sekwencja aż prosi się o muzyczny podkład. W wielu partiach filmu dość przykro rzuca się w oczy brak sensownego montażu czy ewidentny niedobór dubli. Jednak z drugiej strony oryginalny, dowcipny scenariusz i znakomicie zrealizowane sekwencje musicalowe sprawiają, że wiele z tych błędów skłonni jesteśmy filmowi Toma Gustafsona wybaczyć. Oniryczne wizje od początku towarzyszące marzycielskiemu Timothy'emu zgrabnie wprowadzają widzów w mające nastąpić bajkowe rozwiązania fabularne. Lekki ton narracji pozwala ograniczyć do minimum dydaktyczne queer drama, choć nie może obejść się bez obowiązkowego sportretowania aktów nietolerancji. Ich żartobliwym apogeum jest scena, w której społeczność miasteczka oburzona wywołaną przez bohatera falą homoseksualnych związków całą winą obarcza Szekspira, przypisując mu promowanie sodomii wśród młodzieży. Faktycznie, poddani działaniu magicznego bratka ludzie zaczynają używać zwrotów ze "Snu nocy letniej", szczególnie często przywołując zdanie Lyzandra "The course of true love never did run smooth" ("Nigdy pogodnie prawdziwej miłości strumień nie płynął"). Zapożyczeń i cytatów z dzieła angielskiego dramaturga można bez trudu odnaleźć w "Were The World Mine" znacznie więcej, między innymi w tekstach śpiewanych przez bohaterów piosenek. Przy czym to właśnie wspomniane musicalowe oblicze filmu okazje się najjaśniejszym jego aspektem. Tanner Cohen prezentuje olśniewający wokal, którego oprawą stają się kiczowate dekoracje szkolnego przedstawienia znienacka ożywione reżyserią Gustafsona. Zupełnie jakby za sprawą czarów za kamerą stanął inny człowiek. Aż żal, że całości dzieła zabrakło błyskotliwego rozmachu i profesjonalizmu, z którymi przeniesiono na ekran poszczególne utwory.
"Were The World Mine" to film, którego bezkrytycznie polecić doprawdy nie sposób. Seans z pewnością zaintryguje amatorów Szekspira oraz wysportowanych męskich torsów. Pozostałych widzów czeka jednak rozczarowujący niedosyt wrażeń. Tom Gustafson jest jeszcze o krok od prawdziwie fascynującego kina, pozostaje mu kibicować.
*Wszystkie cytaty ze "Snu nocy letniej" zaczerpnięte z przekładu Stanisława Koźmiana.
Komentarze
Prześlij komentarz