
Antarktyda. Spokojny żywot bazy amerykańskich naukowców przerywa pojawienie się psa ściganego przez helikopter z dwoma Norwegami na pokładzie. Zanim znajdzie się okazja do jakichkolwiek wyjaśnień, pierwszy z Normanów ginie, upuszczając przez nieuwagę w śnieg dopiero co odbezpieczony granat. Drugi strzela na oślep do zwierzaka, próbując rozpaczliwie porozumieć się z zaskoczonymi Amerykanami w swoim ojczystym języku. Leksykalną ignorancję oraz słabą znajomość kowbojskiej mentalności przyjdzie przepłacić mu życiem. Z całego zamieszania jedynie pies wychodzi bez szwanku, trafiając pod troskliwą opiekę bohaterów. Już wkrótce okaże się, że po odległej bazie Norwegów pozostały jedynie zgliszcza, a wewnątrz sympatycznego czworonoga ukrywa się zagrażający całej ludzkiej rasie kosmita.
"The Thing" należy do żelaznej klasyki horroru. Rzadko można spotkać fabułę o równie perfekcyjnie rozłożonym napięciu - najpierw przed widzem umiejętnie odkrywane są kolejne elementy zagadki związanej z pozaziemską istotą, po czym ciężar dramaturgii płynnie przenosi się na psychologiczny pojedynek pomiędzy bohaterami postawionymi w kryzysowej sytuacji. Krwawe punkty kulminacyjne i efektowne zwroty akcji potęgują atmosferę nieustannego zagrożenia. Baza na Antarktydzie niewiele różni się od kolonii na obcej planecie. Naukowcy pozbawieni są kontaktu ze światem, a warunki panujące na zewnątrz uniemożliwiają przeżycie bez specjalnego ekwipunku. Reżyseria Johna Carpentera i zdjęcia Deana Cundey'a stwarzają na ekranie obcy, groźny świat, w którym dominującym uczuciem jest lęk przed nieznanym. Dzięki temu w kilku scenach "The Thing" sięga ideału science-fiction.
Mimo wszystko seans tego dzieła wymaga sporo rozrywkowego dystansu. W scenariuszu autorstwa Billa Lancastera aż roi się od dziur i niekonsekwencji. Amerykańscy naukowcy mentalnością oraz zdolnością logicznego myślenia przypominają raczej pierwszych osadników na Dzikim Zachodzie. Wiedza bohaterów na przyrodnicze tematy pozostawia wiele do życzenia i po kilkunastu minutach odnosimy wrażenie, że załoga bazy składa się z ekscentrycznego pilota (Kurt Russell), dziarskiego lekarza (Wilford Brimley), tchórzliwego chemika (Joel Polis) oraz chmary techników o bliżej nieokreślonych funkcjach. Co więcej, bohaterowie ewidentnie nie są w stanie przestrzegać jakichkolwiek przepisów BHP i z truchłem obcej formy życia obchodzą się równie beztrosko co z byle martwą foką. Wprawdzie dr Blair na początku sekcji zwłok tajemniczej kreatury zakłada rękawiczki, ale już chwilę potem z gracją prowincjonalnego rzeźnika chlapie krwią na siebie i zgromadzonych wokół kolegów. Dochodząc po kilku minutach do całej serii ryzykownych i nie popartych żadnymi dowodami hipotez, Blair referuje je w iście akademickim tonie. Przy pomocy ołówka pokazuje zebranym poszczególne elementy morfotyczne ociekających limfą zwłok, po czym w geście głębokiego zamyślenia przykłada ten sam ołówek, tą samą dopiero co ubrudzoną śluzem końcówką do ust! Wydaje się, że złowrogi Obcy nie mógł trafić na bardziej niekompetentną grupę Ziemian. Niestety, w dramatycznym finale okaże się, że poziomem inteligencji tytułowe "Coś" dorównuje swoim przeciwnikom.
Konstrukcja "The Thing" spełnia wszystkie wymogi atrakcyjnej hollywoodzkiej produkcji. Historia, ożywiona błyskotliwymi zabiegami znajdującego się w życiowej formie Johna Carpentera, dla całego pokolenia widzów ma niezaprzeczalny aspekt sentymentalny, dlatego na próżno wytykać w niej absurdalne niedociągnięcia. Pozostaje niezwykły klimat osiągnięty przy pomocy prostych środków. Film dedykowany miłośnikom macek.
Komentarze
Prześlij komentarz